Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobre, a wyściskując ją raz po raz, żądał, aby ta z powodu takiego święta wychylała z nim nowe kolejki. Już to pić on mógł tęgo, a wlewał w siebie, jak w beczkę. Dopiero po zakończeniu uczty, gdy pani Lucka postawiła na stół bodaj trzecią butelkę alembiku, a sama usunęła się do kuchni — zachęcony pogodnym nastrojem ducha swego gospodarza, postanowił przemówić.
— Słuchaj, Wawrzon! — rozpoczął.
— Wedle czego, niby co? — ten odparł, siedząc rozwalony na krześle.
— Chciałem cię szczerze zapytać, czy masz jakie, co do mojej osoby zamiary?
— Bo, co?
— Sam rozumiem, że nie mogę ci być ciężarem!
— Pewnikiem, żreć nikomu darmo nie dajom! — wyrwał się Balasowi szczery okrzyk.
Welski udał, że nie zwrócił uwagi na brutalne odezwanie się gospodarza.
— Ale, widzisz, ja nie nadaje się zupełnie do takiej „roboty”... jakbyś ty ją sobie wyobrażał!
— A co, znowu frajerstwo wyłazi?

— Może i wyłazi — uśmiechnął się, starając możliwie udobruchać Balasa i zażegnać możliwą kłótnię — tak, doprawdy nie potrafię... — urwał, spostrzegłszy się rychło w czas, iż dodać nie może — być złodziejem... No, jednem słowem, za głupim na podobne przedsięwzięcia... Mam dla ciebie wdzięczność wielką, uratowałeś mnie od śmierci

99