Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Welski, w tym czasie ubierając się pospiesznie, głębokiem milczeniem zaznaczał, zapewne, swe współczucie dla smutków gospodarza. Ten, ponowił układy:
— Lucka, jakiem chłop szemrany, nic nie zrobię.. Niechaj będzie sztama... Już blizko południe, a tu ani obiadu, ani nic... I gość jest... nawet przy nim nie ładnie, tak się kotłować... No, słyszysz, Lucka?..
— Jak pragniesz wolności, nic nie zrobisz?
— Jak... pragnę! — z wysiłkiem wykrztusił najświętsze, złodziejskie zaklęcie.
— No, pamiętaj!.. A ja się migiem wezmę do roboty!
W kuchence rozległ się brzęk przestawianego naczynia i talerzy, świadczący, iż pani Lucka przystępuje do kulinarnych czynności. Balas, zmęczony długą duchową walką, na skutek której ostateczna nastąpiła kapitulacja i złożenie uroczystej przysięgi, której nie wolno mu było złamać — złodziejski bowiem przesąd głosił, iż niedotrzymanie przysięgi ściąga złe fatum w postaci „wpadnięcia” przy pierwszej wyprawie — siadł na kanapie, sapnął ni to ze złością, ni to z ulgą, zapalił papierosa i dopiero po załatwieniu tych różnorodnych czynności, przypomniał sobie o swoim gościu.
— Te, Fredek, derechtor! — ozwał się przyjaźnie gdzieżeś to wczora, bez całą nockę, z Mańką flankierował?

Welski nie miał przyczyny przemilczać przygody. W krótkich więc słowach opowiedział go-

95