Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapaliwszy nowego papierosa, rzekł na zakończenie:
— Oto jakie logiczne przesłanki wysnuć można z tej całej historji...
— No tak! — wyszeptał namiętnie Fred. — Lecz co dalej czynić?... Walczyć, czy też zapomnieć?
— Pytasz o radę? — wymówił Bartmański po chwili zastanowienia. — Rada tu ciężka i odpowiedzieć ci na to może tylko własne przekonanie i własne sumienie...
— Więc?
— Jeśli twoja znajoma całkowicie zasługuje na to, a z twych słów wynikałoby, że szlachetna z niej, tylko nieszczęśliwa dziewczyna, ja osobiście wiedziałbym, jak postąpić... Ty, jednak, może należysz do liczby tych mężczyzn, którzy nie przejdą do porządku dziennego nad skazą w życiu kobiety...
— Skaza w życiu kobiety? Przejść do porządku... — mamrotał Fred, tocząc z sobą ciężką duchową walkę. — A nuż ona więcej zepsuta, niźli się wydaje?... Nie, niemożebne... Omotała Hankę łajdaczka... Wszystko to straszne, okropne... Lecz moim obowiązkiem spieszyć na ratunek... Tak, nawet wbrew jej woli, wyrwę ją z tego...
Bartmański z widocznem zaciekawieniem śledził wewnętrzne przełamywanie się Freda. Posłyszawszy ostatnie słowa, zawołał:
— Oto decyzja, godna prawdziwego mężczyzny!.. Twoim obowiązkiem wyrwać biedactwo z macek wstrętnej rajfurki... Nie bacząc nawet na przeszłość... A gdyby ta przeszłość była tak straszna, że przekreśliłaby twą miłość, spełnisz zawsze dobry uczynek...