Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nure myśli siostrzyczkę trapią! — zażartował — Więc, powiadasz, idziesz na Nowogrodzką?... Niestety, nie będę mógł towarzyszyć.
— Śpieszysz w przeciwną stronę? — wymówiła prawie z radością.
Fred wesoło przymrugnął oko.
— Randka, szanowna Lenko... Maleńka randeczka. Rozumiesz... Z cudną kobietą... a raczej uroczą młodą panienką... Zakochałem się, jak kot w marcu...
— Winszuję...
— Już piąta! Pożegnam cię, bo obawiam się spóźnić... Jutro, pojutrze wpadnę, to szczegóły opowiem... Może, jako niewiasta mi doradzisz... Bo moja flama jest strasznie tajemnicza, jest to chodzący sfinks....
— No... no...
— Dowidzenia, Lenko...
Szybko ucałował jej rączkę i popędził w przeciwnym kierunku.
Odetchnęła z ulgą, iż nie chciał jej towarzyszyć. Jednocześnie popatrzyła w ślad za bratem z pewnem rozrzewnieniem. Ach, ten Fred! W rzeczy samej kochała go bardzo i zazdrościła mu czasami. Żeby tak mieć jego stanowczy, energiczny charakter — napewno nie spadłoby tyle przykrości. Brała ją nawet w czasie rozmowy ochota wyznać wszystko, prosić o pomoc, o radę, lecz nieśmiałość i fałszywy wstyd położyły ostatecznie pieczęć na usta. Tembardziej, gdy kategorycznie oświadczył, że firma „Helwira“ na Koszykowej nie jest niczem innem, niźli świetnie zamaskowanym domem schadzek.