Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w głosie Helmanowej zazgrzytała ironja. — Zakochana parka obmyśliła wszystko!...
— Nie zaprzeczam — zabrzmiała spokojna odpowiedź — że przemyśleliśmy wiele!... On właściwie dodał mi otuchy i chęci do nowego życia, bo sama nie wiedziałam, co począć... Wydawało mi się, że każdy spoziera na mnie z pogardą, odsuwa niczem od trędowatej... Obawiałam się, że Fred mnie porzuci...
— Przywidzenia...
— Jednak obawiałam się... Dopiero, gdy spotkaliśmy się nazajutrz i nie było już pomiędzy nami tajemnic, pojęłam, że liczyć nań mogę i powzięliśmy pewien plan... Począł tłumaczyć, że nie powinnam tracić nadziei, że moje życie ułoży się jeszcze, że nie ponoszę odpowiedzialności za winy niepopełnione i że nie wolno mi deptać uczucia... Bo on mnie kocha... Ja... wyznam szczerze... kocham go również.
— Kochasz ponad świat cały! — parsknęła Helmanowa, nie starając się ukryć swego podrażnienia — Ślicznie! Winszuję! Ośmielę się zapytać na czem polegają te różowe plany?...
— Nie mam nic do ukrywania! On, to jest Fred... kończy prawo za parę miesięcy, prócz tego pracuje u adwokata, zarabia na siebie... Przyobiecał wynaleźć w przeciągu paru dni dla mnie posadę, zapewniającą samodzielny byt... Wiesz, jak skromne mam wymagania... on również nie przywykł do zbytku... Rychło więc, już nic nie będę potrzebowała od ciebie, matko. A skoro tylko urzeczywistnią się zamiary, pobierzemy się i jakoś sobie