Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dewszystkiem wściekłości na tych, którzy w tak brutalny sposób otworzyli oczy jej dziecku. Golcy... Błazny... Napewno żaden z nich nie był w jej salonach, a śmieli ją błotem obrzucać. Ta Warszawa jest w gruncie straszną dziurą i „interes“ najlepiej zakonspirowany długo nie da się ukryć. Nie potrzebnie ustąpiła prośbom Hanki, udając się z nią do teatru. Toć z góry powinna przewidzieć, że gdziekolwiek ukaże się, towarzyszą jej dwuznaczne uśmiechy, do których już dawno przywykła. Lecz z Hanką, co innego... Dalej ogarniała Helmanową złość na samą siebie... Zawcześnie zgodziła się na powrót dziewczyny... Lecz trudno było postąpić inaczej. Hanka tak się uparła, tak mocno nalegała, iż chce znaleźć się w kraju, iż żaden nie nasuwał się pretekst, mogący wytłumaczyć dalszą zwłokę... Lecz pocóż ją umieściła w Warszawie? Tu właścicielka „Helwiry“ zagryzła niecierpliwie wargi... Ona, taka sprytna zazwyczaj, mogła popełnić błąd podobny? Tak omylić się co do osoby córki, sądząc, iż jest to naiwne dziecko, niezdolne do bystrzejszych spostrzeżeń, które zadowoli się byle wykrętem i prawdy nie zechce dociekać? A tymczasem Hanka niby najzdolniejszy detektyw dotarła do sedna rzeczy. A ona mniemała, że umieściwszy Hankę na Długiej ze starą kuzynką, wszystko zostało obmyślone znakomicie... Że dziewczyna przyjmie za dobrą monetę wykrętne tłumaczenia, uwierzy w salon mód i będzie siedziała spokojnie, póki Helmanowa swych spraw nie zakończy... Niczego się nie domyśli, zanim firma nie zostanie sprzedana, a Tolek odprawiony z kwitkiem...