Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzie pani? — krzyknął, zmienionym z pasji głosem.
— Pa.. ni... wyszła! — wybąkała, przerażona jego miną.
A wyszła? — ryczał prawie, potrząsając dziewczyną za ramię. — Wyszła, baba przeklęta! Pogruchotałbym jej kości!
— Panie... dyrek... torze..
— Milcz, ty gadzie! — nie dał jej przyjść do słowa. — Obieście na mnie urządziły zasadzkę!
— Kiedy...
— Niema tłomaczenia! Któż mógł wiedzieć, prócz was, że tu znajduję się z tą panią? Czemu Helmanowa wpuściła tego dudka do mieszkania, a później do jadalni?
— Naprawdę.. — wybełkotała, nie wiedząc jak się usprawiedliwić, bo chlebodawczyi nie wtajemniczyła jej w szczegóły intrygi. — Naprawdę...
Horwitz puścił ramię subretki, które cisnął dotychczas z całej mocy.
— Już ja się z nią policzę! — rzucił. — Policzę... Powiedz to, łajdaczce, odemnie.
Pośpieszył do stołowego pokoju, gdzie nieład, panujący wszędzie, porozrzucane po podłodze butelki i wywrócone krzesło, świadczyły zarówno o niedawnej orgji, jak i niedawnej awanturze. W rogu, stała już ubrana, ale niespokojna i drżąca Lenka, którą ogarniało jakieś złe przeczucie, że całe zajście pociągnie dla niej bardzo niemiłe następstwa.
W rzeczy samej, słowa, które padły z ust kochanka, nie zabrzmiały zbyt zachęcająco.
— Ładna rodzinka! — burknął.