Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sądzę — rzekł dość arogancko — i ja mam tu coś do powiedzenia... Nic pan nie pojmuje, a bawi się w morały! Proszę pozostawić siostrę w spokoju, a reszta później się wyjaśni...
Fred zbył go pogardliwem wzruszeniem ramion.
— Chodź, Lenko!
Pod wpływem rozkazujących słów brata, uczyniła ruch, jakby zamierzając podnieść się z otomany. Ale rozzłoszczony Horwitz, już stał przed Fredem.
— Pani Lenka pozostanie! — zawołał. — To pan wyjdzie!...
— Panie Horwitz! — wyrzucił teraz Korski zdławionym szeptem. — Źle się skończy...
— Pogróżki?...
— Nie! Lecz mała nauczka...
I zanim dyrektor zdążył się cofnąć, pięść Freda z całej siły uderzyła go w twarz. Uderzenie było tak mocne, iż zatoczywszy się o parę kroków, runął na podłogę.
— Podły! — wykrzyknęła Lenka.
— Nazywasz mnie podłym — zapytał ironicznie, bo śmiałem znieważyć twego amanta? A milczałaś, gdy on cię poniżał!
— Rozbiłeś moje szczęście! — zawołała, śpiesząc do leżącego, który, mrucząc jakieś niezrozumiałe wyrazy, usiłował powstać.
Fred z niesmakiem spoglądał na tę scenę.
— Więc to jest twem szczęściem? — rzekł. — Skoro chcesz, pozostań przy nim?! Nie jestem szpiegiem i nie opowiem o tem, com widział! Tylko wiedz, że od dziś przestałem cię uważać za siostrę!