Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Odruchowo postąpił naprzód — i wydało mu się, że widzi jakowyś zły sen...
Ona!...
Ze starszym jegomościem! Czyż to możliwe?
Lenka i Horwitz mimowolnie zerwali się z otomany...
Choć od dłuższego czasu słyszeli podnieconą rozmowę w sąsiednim korytarzu, oszołomienie ich trunkami było tak wielkie, że nie zwrócili na nią uwagi. Cóż mogła ich obchodzić jakaś tam sprzeczka, toć w salonach „Helwiry“ najmniejsza im nie groziła przykrość.
Teraz zaczerwienieni i na pół ubrani, spoglądali w kierunku drzwi z osłupiałemi minami, a Lenka ze zdziwienia aż otworzyła usta. Jeszcze nie spostrzegła Freda, który znajdował się, z tyłu, za Helmanową. Lecz czemuż Helmanowa wchodzi tak niedelikatnie? Czemu o swem przybyciu nie uprzedzi lekkiem stukaniem, zastając ich w sytuacji, więcej niż drastycznej?
Refleksje te nawiedzić musiały i głowę Horwitza, bo poprawiając nerwowo ubranie i starając się usunąć nieład swego stroju, zmarszczył brwi i mruknął:
— Wie, pani! Zanadto bezceremonjalnie!
Helmanowa, usunąwszy się z przejścia, zachęcała Freda:
— Proszę spojrzeć!...
Och, widział... wszystko wyraźnie. I nieporządek, panujący w pokoju i liczne na stole opróżnione butelki...
— To ona, Lenka? Ta pijana nierządnica, któ-