Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Och, jakiż on przewrotny! Jak umie wszystko przedstawić w innem świetle! — załkała raptem dziewczyna, uważając, że najlepszem będzie takie zakończenie komedji.
Fred nie zważał obecnie na te szlochy. Pewny już, że chciano go uwikłać w potworną intrygę, — wpadł w niepohamowany gniew.
— Łajdactwo! Najpodlejsze łajdactwo! — podniósł zaciśniętą pięść w stronę Helmanowej — Pani... pani... robota! Ty... przeklęta..
Obraźliwe określenie utkwiło mu w gardle.
Aczkolwiek Fredowi ani w głowie powstało uderzyć Helmanową, a pięść jego zacikała się w przystępie pasji mimowolnie, Helmanowa nie omieszkała wykorzystać tego momentu.
— Bij!... — zawołała — Bij, jak Maryśkę! Przynajmniej dowie się Hanka, jakiego ma narzeczonego!
Korski jednym susem znalazł się przy Gliniewskiej, która nadal stała na korytarzu, blada i wsparta o ścianę.
— Chyba im nie wierzysz, Hanko?
Porwał jej dłoń zimną, jak lód.
— Nie wierzysz?... powtórzył
Milczenie...
Potrząsnął za rękę
— Powiedz, że nie wierzysz?
Odwróciła głowę.
— Więc wierzysz? — wykrzyknął z rozpaczą.
Nadal ściskał rękę Hanki. Odsunęła się gwałtownie, jakby samo dotknięcie Freda sprawiło ból fizyczny, a jej wargi wyszeptały cicho:
— Wstrętne! wstrętne!