Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powoli Hanko...
Na twarzy Gliniewskiej odbiła się wyraźnie niechęć.
— Bardzo to jakieś dziwne! — oświadczyła, uderzając w matkę ostro wzrokiem.
Helmanowa wytrzymała ten badawczy wzrok spokojnie.
— Tak pragniesz się dowiedzieć, po co cię tu sprowadziłam? — Chętnie odpowiem... Aby otworzyć ci oczy!
— Otworzyć oczy?
— Tak! Źli ludzie odebrali mi córkę, odebrali Hankę, moje dziecko... Rzucają potwarze i kalumnje...
— Przestań, matko...
— Zechciej wysłuchać do końca! Opowiadano ci najohydniejsze historje o mojej osobie, byle tylko mnie w twych oczach obrzydzić, byle nas poróżnić... Cierpliwie znosiłam intrygi do pewnych granic... Ale kiedy przekonałam się, że oszczercy, którzy najbardziej zawzięcie przeciw mnie występowali, nie są lepsi, postanowiłam ich zdemaskować. Zamierzam dać dowody ich przewrotności... Może źle czyniłam w mojem życiu, lecz oni nie mają najmniejszego prawa ciskać na mnie błotem!...
Hanka zmarszczyła czoło.
— Właściwie o kim mowa? Nic nie rozumiem!
Helmanowa nie zmieszała się bynajmniej. — Mówię — oświadczyła ostro — o twoim narzeczonym i o jego rodzince...
Oczy dziewczyny zabłysły gniewem.
— Proszę, matko, zechciej liczyć się ze słowa-