Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Choć pocieszał się temi myślami a chcąc skrócić chwile oczekiwania, zająszy miejsce przy stole, przerzucał leżące tam książki, Hanki wciąż nie było. Palce jego machinalnie przewracały kartki, wzrok błąkał się po ilustracjach, zdobiących niektóre wydania, podczas, gdy słuchem łowił daremnie odgłos skrzypu wejściowych drzwi. Tymczasem zegar w stołowym pokoju wydzwaniał powoli kwadranse, wreszcie wybił siódmą, potem wpół do ósmej.
Fred porwał się na nogi. Hanka nie powróciła, on zaś winien już odejść, jeśli ma się stawić na czas u Helmanowej.
Raptem uderzyła go pewna wątpliwość. A nuż lepiej tam nie iść, przódy nie porozumiawszy się z Hanką. Może to jaki podstęp właścicielki „Helwiry“. Lecz wnet wzruszył ramionami, a w pamięci zarysowały się mu ustępy, otrzymanego listu: „chodzi o szczęście pańskie i Hanki„... „uniknie pan wielu powikłań w przyszłości“, „jest ona, bądź, co bądź, moją córką, a jej mąż musi być wtajemniczony we wszystko“... Stanowczo pójdzie do Helmanowej. Toć baba go nie zje, a on potrafi u niej, zapanować nad sobą i znaleźć się taktownie. A może, w rzeczy samej, pragnie o czemś powiadomić, co nader oględnie wypada powtórzyć Hance? Kto wie?...
Uprzedzi jednak o swej wizycie narzeczoną.
Wydarł z notatnika kartkę papieru, pochwycił ołówek i szybko skreślił:
„Droga Hanko! Twoja matka wezwała mnie na ósmą wieczór, w jakiejś pilnej sprawie. Przybyłem, aby z Tobą się porozumieć, jak mam postąpić, lecz Cię nie zastałem. Postanowiłem się tam udać, ale