Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fred, uradowany, marzył, żeby przyspieszyć datę ślubu. Stać się to tylko mogło, o ileby Hanka otrzymała posadę, zapewniejącą wraz z zarobkami Freda, choć najskromniejsze utrzymanie. To też obiegł wszystkich swoich znajomych, ubłagał mecenasa, u którego pracował, i dzięki usilnym straniom i szczęściu, które zakochanym sprzyja, otrzymał obietnicę, że Hanka najdalej za parę tygodni obejmie stanowisko sekretarki, w pewnej firmie prywatnej.
Zadowolenie ich nie miało granic i śmiało teraz snuli swe plany. Jakże nieskończenie miłe były te chwile, gdy przytuleni do siebie w małym pokoiku Gliniewskiej, rzekłbyś w jedną całość złączeni, śnili sen złoty o przyszłości. Chwile takie są bodaj najpiękniejsze, wstrętna rzeczywistość ucieka kędyś daleko, wszystko wydaje się łatwe i do zdobycia i para kochanków, dufna w siebie, święcie wierzy, że pobije świat. I nie myli się często. Prawdziwe a czyste uczucie jest bowiem tą dźwignią, — która ze swej drogi usunąć potrafi nawet najcięższe zawady...
Szczęśliwe chwile! Marzył więc Fred, marzyła i Hanka, że rychło znajdą się we własnem gniazdku i nikt na sekundę ich nie rozdzieli... Gniazdko to na początek, miało być więcej, niż skromne... Zamierzali zamieszkać razem z matką Freda... Bowiem choć Gliniewska posiadała swe mieszkanko, cokolwiek przypominało jej przeszłość, lub za pieniądze Helmanowej zostało nabyte, raziło Korskiego i niechciał z podobnego „posagu“ korzystać. Zgadzała się z nim całkowicie Hanka. Odejdzie w jednej su-