Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieoczekiwanie spadła nań ta obietnica. Po poprzednim potraktowaniu go przez Helmanową, wszystkiego raczej mógł się spodziewać, prócz pieniężnego „wsparcia“. Choć kroił na daleko większe rzeczy, lepiej było wziąć kilka tysięcy, niż odejść z kwitkiem. To też, nowa fala udanego rozczulenia, rozlała się po jego zepsutej a ładnej twarzy i wybełkotał:
— Zawsze wiedziałem, Wiro, że nie jesteś zdolna do nieszlachetnego postępku. Uniosłaś się pod wpływem posłyszanych głupich plotek... Zapewniam!... Nędznej obmowy!..
Lecz Helmanowa nie miała chęci wznawiania poprzedniego tematu.
— Mniejsza z tem! — rzekła, czyniąc nieokreślony gest. — I tak rozstalibyśmy się, skoro córka bawi w Warszawie. Lecz widzisz, że o tobie pomyślałam!
Pan Tolo również nie nalegał i nie usiłował nadal z zarzutów się wytłomaczyć. Posłyszana obietnica, wywarła nań wpływ magiczny. Już czuł w kieszeni szeleszczące, zielone i niebieskie papierki i obliczał, na jakie życiowe rozkosze dadzą się one zamienić. Ledwie wstrzymywał, zawisły na ustach, pełen niecierpliwości wykrzyknik:
„Więc, ileż ostatecznie mi dasz, Wiruchno?!..
Lecz to, co posłyszał, ostudziło nieco zapał. Helmanowa, głaszcząc ambicję Tolka, zmierzała prostą drogą do wytkniątego z góry celu. A jakby odgadując, co się w jego duszy działo, wyrzekła:
— Dostaniesz trzy tysiące! Lecz nie zaraz!..
— Nie zaraz?... A kiedy? — zapytał z wielkiem rozczarowaniem, w głosie.
Helmanowa jęła cedzić powoli wyrazy: