Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To ty, Fredzie? — wyrzekła. — Skąd tutaj się wziąłeś? Gdzież jestem?... Nie znam tego pokoju? Czyż to, co przeżyłam, było złym snem, jedynie?
— Tak, złym snem! — przytwierdził. — Znajdujesz się w mieszkaniu mej matki i twe straszliwe przygody już się nie powtórzą...
— A te zbiry?... — drgnęła z przerażenia. — Ta wiedźma, ta dziewczyna?
— Siedzą w więzieniu, dobrze zakute w łańcuchy. Nie potrafią więcej wyrządzić krzywdy nikomu... Cudem udało się nam cię ocalić!... Dopomógł mi zacny Janek Bartmański... Posłuchaj...
Tu począł powtarzać wszystkie szczegóły ponurej historji, a Hanka słuchała uważnie, jakby jego informacje uzupełniały jej spostrzeżenia. Oględnie pragnął ją przygotować do wieści o śmierci tragicznej matki, lecz ona mu przerwała, a łzy zakręciły się w jej oczach.
— Mów śmiało, Fredzie! — wyrzekła, głosem, stłumionym przez ból. — Wiem o tem i straszliwe wrażenie wywarła na mnie ta wiadomość... Zawsze to była moja matka, choć jej zawdzięczamy ostatnie przykrości... Nie dziw się więc, moim łzom... Jak się dowiedziałam? Ci zbóje, nie opuścili żadnej okazji, by pastwić się nademną... Chwaląc się brylantami, przy mnie opowiadali szczegółowo, w jaki sposob śmierć poniosła... A ja, związana, musiałam tego słuchać! Uważali, że nie zaliczam się do liczby żyjących! Bo i mnie przeznaczono los podobny... Miano mnie wywieźć samochodem i nieprzytomną wrzucić do Wisły!...