Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jantami, wyciągnął z kieszeni błyskawicznym ruchem nóż i wbił go głęboko w piersi ofiary.
— Teraz nie skapuje i nikogo nie wyda! — szepnął, rzucając się do ucieczki.
Fred spostrzegł ten groźny ruch. Spostrzegł, jak dziewczyna osunęła się bez jęku, na ziemię.
— Zabił ją! — zawołał z rozpaczą. — Zabił! Chwytajcie bandytę!
Lecz próżna była pogoń, bo zbir znikł rychło w ciemnościach zaułków.
Zbliżyli się teraz do leżącej. Była to młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna, o wymizerowanej i pokrytej szeregiem siniaków twarzy. Z jej piersi cienką nitką spływała krew, a cios został wymierzony celnie, bo oczy poczęły już zachodzić mgłą. Tylko usta poruszały się jeszcze, jakby pragnąc wyrzucić z siebie jakieś wyrazy.
— Nikt już jej nie pomoże! — mruknął Bartmański, pochylając się nad nieszczęsną. — Nóż trafił w serce... Ale... ale... Ona coś mówi...
Zkolei pochylił się Fred. Usta dziewczyny poruszyły się znów, a z za nich przedostał się wyraźny szept:
— Korski... Powiedzieć, Korskiemu...
— Co? — zawołał. — Moje wymieniła nazwisko?...
Teraz, drżąc z podniecenia, tuż do jej ust przysunął swe ucho.
— Niech śpieszy — majaczyła w przedśmiertnej agonji — bo będzie zapóźno! Oni też ją zabiją! Może nie zdążyli wywieźć....
— Boże! — krzyknął nieswoim głosem. —