Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Obejdzie się bez gwałtu! Chcecie, abym zażyła narkotyku Świetnie! Sama zażyję... Wolę nie wiedzieć i nie słyszeć, co się dokoła dzieje...
Spojrzał niepewnie w stronę wiedźmy, niby węsząc nowy podstęp. I ona pokręciła głową, niosąc butelkę.
— Ano zobaczymy! — mruknęła i nalała łyżkę jakiegoś przezroczystego płynu.
Hanka pierwsza, otworzyła szeroko usta. Lecz, gdy gorzkawy płyn znalazł się wewnątrz, nagle symulując, że się krztusi i połknąwszy zaledwie cząsteczkę, resztę zatrzymała w gardle.
— Nie smakuje? — uśmiechnęła się złośliwie megera. — Trudno...
Krztuszenie się wnet ustało. Hanka jakiś czas udawała znakomicie walkę z sennością, póki jej głowa bezsilnie nie opadła na poduszki.
— Naprawdę ją wzieno? — popatrzył uważnie drab na Hankę. — Czy sztuki odwala?
Stara nachyliła się nad leżącą.
— Nie! Połknęła! — padło z za bezzębnych ust orzeczenie. — Zara zaśnie!...
— No... to ją wywieziem, jak tę rybkę!..
Na szczęście, odeszli. Jeszcze sekunda, a zdradziłaby się Hanka, na tyle nieprzyjemny był płyn, który zatrzymała w ustach i drażniący podniebienie.
Teraz większa jego część znalazła się śród poduszek. Lecz i ta odrobina, którą zmuszona była połknąć, poczynała okazywać swój wpływ. Czuła odurzenie i dziwną niemoc. Niezwykle silnie działał widocznie ten narkotyk i w głowie Gliniewskiej zaświdrowała myśl: