Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do posłania, na którem leżała Gliniewska. Hance przestrach dodawał sił, to też jak mogła najlepiej odgrywała swą rolę. Wiła się teraz, przymknąwszy oczy, niby w przystępie silnej gorączki.
Stara dotknąwszy jej policzka, ze zdziwieniem pokiwała głową.
— Dziwne? — jęła mruczeć. — Policzki rozpalone... Nieprzytomna!...
— Za silny był proszek? — z niezadowoleniem zauważył apasz.
— Jaki silny! Dałam porcję, jak każdej innej daję!
— Tak podziałało! Patrzcie, delikatna! — syknął ze złością. — Co myślicie, matko?
Jengutowa wpijała się wzrokiem w Hankę, a ta obserwując ją poprzez przymrużone powieki, drżała ze strachu, by nie poznali się oni na komedji.
Wreszcie z ust megiery padło orzeczenie.
— Samo przejdzie! — oświadczyła z przekonaniem. Przejdzie, do jutra! Nie proszek tu winien, a dziewucha wczoraj przeziębiła się na moście i chwyciła ją gorączka. Panienka wypieszczona, nerwowa...
— Będzie z niej pożytek?
— Jeszcze jaki! Toć, za takie najlepiej płacą!
Apasz prawdopodobnie był tego samego zdania, bo wykrzywił się cynicznie, poczem zapytał.
— A dziś, co zrobim?
— Pokażemy mu ją zdaleka i na później obstalujem „gościa“.
— Chyba, tak!
Odeszli. Hanka odetchnęła z ulgą. Jula doradziła jej dobrze. Do jutra była uratowana.