Strona:Stanisław Antoni Wotowski - O kobiecie wiecznie młodej.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przez litość! zawołałam — powiedz Najjaśniejsza Pani, co tu dziać się będzie? Wszak to ma charakter procesji żałobnej!
Nie odrzekła nic, uśmiech skrzywił jeno jej usta, uśmiech djabelski — nie zapomnę go, póki życia!
Galerja Jeleni oświetlona była przez ośmiu paziów trzymających pochodnie. Przy ich blasku ujrzałem Monaldeschi’ego. Klęczał przed mnichem, z tyłu miał ręce związane. Koło niego stał Santinelli, w drucianej koszulce, z obnażonym mieczem w ręku.
— Boże — krzyknęłam — wszak to egzekucja!
Wargi Krystyny powtórnie wykrzywił uśmiech szatański. Oko jej zabłysło hamowaną wściekłością i nienawiścią. Wpatrywała się w Monaldeschi’ego. I ten ją dojrzał. Porwał się z klęczek, by runąć jej do nóg.
— Łaski, łaski — bełkotał.
— Czy prawda to — lodowatym tonem pytała królowa — iż podczas ostatniej podróży Santinelli’ego do Rzymu otworzył waćpan listy poufne, do mnie zaadresowane?
— Prawda... prawda... winien jestem, lecz łaski... błagam daruj życie!
— Nędzniku — wycedziła Krystyna — bądź że choć mężem w obliczu śmierci.
Poczem dobywszy z kieszeni niewielkich rozmiarów broszurę pyta:
— Prawdaż to, że zapłaciłeś nędznemu pismakowi, by w książeczce tej pisał, jako że miałam trzydziestu kochanków z których dwudziestu strułam?