Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła, opuszczając wzrok do dołu. — Wcale się temu nie dziwię... Lecz bądź przygotowana...
— Na co? — powtórzyła z lękiem.
— Iż dzisiaj to tylko ruina człowieka! Jest sparaliżowany i nieprzytomny...
— Boże! — zawołała z rozpaczą. — Spodziewałam się tego... Toć z listów, które otrzymywałam, jasno wynikało... Uprzedzała mnie pani... Sam już pisywać nie mógł... Pani była na tyle dobra, że nadsyłała mi od czasu do czasu wiadomości...
— Tak biedne dziecko! Przykry cię oczekuje widok i obie jesteśmy jednakowo nieszczęśliwe... Lecz nie nazywaj mnie panią... Dla ciebie jestem tylko Tamara...
Panna Zosia odwróciła nieco główkę, jakby pragnąc ukryć swą boleść. Nie odpowiadając wprost na ostatnie słowa Orzelskiej, wyszeptała cicho:
— Chodźmy do niego!
Orzelska w milczeniu wskazała jej drogę. W gabinecie, ledwie oświetlonym dużą lampą, przesłoniętą gęstym abażurem, majaczyła ciemna sylwetka nieruchomego człowieka. Panna Zosia szybko podbiegła do paralityka i zawołała:
— Ojcze!
Hrabia drgnął i powoli podniosły się jego powieki. Przez krótką chwilę, niby ze zdziwieniem, patrzył na córkę. Wnet jednak zamknął oczy i nie wyrzekł ani słówka.
— Śpi! Lepiej go nie budzić! — zauważyła Orzelska.
Lecz panna Zosieńka nie dała za wygraną. Otoczywszy ramieniem szyję starego człowieka, przy-

54