Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże! — szepnął, blednąc, niby trafiony prosto w serce. — Straszne!... Lecz kara, jaka na mnie spadła, okupiła chyba moje winy! Toć w żadnem więzieniu, nie przeszedłbym takich katuszy jak te, które mi zadawałaś... Och, ona, widząc z zaświatów, co cierpię, napewno darowała mi moje grzechy...
— Hm!... Nie wiem!!! Bo, ona żyje!...
Jeśliby paralityk mógł się poderwać z fotela, uczyniłby to w tej chwili. Jego oczy rozszerzył wyraz niepomiernego przerażenia i męki, wyraz tak okropny, iż nie pojawiał się on nawet wtedy, gdy Iwan pastwił się nad nieszczęsnym.
— Żyje? — wybełkotał.
— Tak! — przytwierdziła, zadowolona z wywołanego wrażenia. — W jaki sposób udało się jej uratować, nie pojmuję! Ale wyszła cało z przygody i ciężkie oczekują cię z nią przeprawy, tem bardziej, że w domu bawi Zosieńka...
— Zosieńka!... — schował twarz w dłonie.
— Tamta zaś jest obłąkana i dyszy zemstą! Jeśli nie pojawiła się dotychczas w willi, to tylko dlatego, że mnie się obawiała, ale wiem, że od dłuższego czasu krąży w okolicy i rzuca pogróżki. Ja ją widziałam, widział ją również, ten łajdak Krzesz... Nie zazdroszczę ci scen z tą panią, w przyszłości!
— Kiedy?... Posłuchaj... — wymówił, jakby chcąc się ją o coś zapytać, ale Tamara, snać uważała dalsze wyjaśnienia za zbyteczne, bo wzruszywszy ramionami i mierząc chorego wzrokiem pełnym złośliwości, rzuciła tylko na pożegnanie:

260