Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby ją wcale nie obchodziła, tocząca się obok rozmowa.
Zosieńka podniosła się z miejsca.
— Czas już na mnie! — szepnęła. — Nie wolno mi dalej u was pozostać! Orzelska lada chwila powróci do willi!
I oni powstali ze swych krzeseł.
O szóstej! — oświadczyła Marta.
— Tak, o szóstej!
Krzesz dziwnie błysnął oczami.
— A ja, postaram się spisać jaknajlepiej! Rad jestem, że raz jeszcze ujrzę tę Tamarę i za wszystko jej należycie podziękuję!
— Tak! Tak! — bąknęła Zosieńka i znów ucałowała serdecznie Martę.
Długo stała złączona z nią uściskiem, w jej oczach zabłysły łzy i żegnała się z nią, jak ktoś, kto udaje się na ciężką a niebezpieczną walkę.
Wreszcie, Marta wyszeptała.
— Ufajmy! Wszystko zakończyć się musi dobrze! Lecz, uważaj na siebie, bo nigdy nie wiadomo, jaką niespodziankę ci zgotuje Tamara!
Ale już uśmiech wykwitł na twarzy Zosieńki. Potrząsnęła główką energicznie, jakby tym razem rozpraszając wszelkie złe wróżby — i wybiegła mieszkania.
Krzesz pozostał u Marty. Nie chciał on jej teraz opuszczać do decydującego momentu, nawet, na sekundę. Aczkolwiek, od szóstej dzielił ich szereg godzin.

219