Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... tak... uciekł! — szepnęła panienka, a nie chcąc się wdawać w dłuższe wyjaśnienie, rzekła — skoro pani hrabina wyjechała, a ojciec śpi i ja udam się na przechadzkę!
— A co mam powiedzieć pani hrabinie, o ile nie zastanie panny hrabianki!
— Nic... nic... Zapewne, przybędę przed nią!
Odwróciwszy się od subretki, Zosieńka pobiegła na palcach w stronę gabinetu, w którym znajdował się Orzelski.
Zajrzała.
Hrabia spoczywał, jak zwykle w fotelu, z głową opuszczoną na piersi, lecz wydawało się, że dziś jakoś lżej, równiej oddycha.
— Śpij spokojnie, biedaku! — rozczuleniem zaświecił wzrok Zosieńki. — O ile ja będę żywa, więcej nie spotka cię żadna krzywda! Śpij spokojnie! Rychło zdecydują się na nasze losy i przy nas musi pozostać zwycięstwo!
Naciągnęła palto.
Z jakimś westchnieniem ulgi, wyślizgnęła się z willi.
Na szczęście nadjeżdża taksówka.
Panienka skinęła rączką i znalazła się w samochodzie.
O, jakież zdumienie, a nawet przerażenie, ogarnęłoby Orzelską, gdyby mogła była posłyszeć adres, rzucony szoferowi.
Szybko pomknęło auto.
Wpadło w śródmieście, mijało ludne ulice i głuche uliczki, aby się zatrzymać w dość oddalonej dzielnicy, przed niepozorną i odrapaną kamienicą.

209