Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie przyjął rozkaz Orzelskiej, którego spodziewał się oddawna.
— Czas skończyć! — oświadczyła mu w przedsionku, w którym oczekiwała go widocznie. — Zosieńka znajduje się w salonie, a ja zniknę dyskretnie! Musisz się oświadczyć! Zaręczam, że nie dostaniesz odpowiedzi odmownej, bo zdążyłam przygotować grunt. A pocóż sprawę przewlekać?
Zawahał się, chcąc odwlec przykrą chwilę.
— Nie, lepiej jutro, Tamaro...
— Tylko słabi ludzie odwlekają do jutra ważne sprawy... Musisz być mocny. Bobie... Idź...
Skinął głową i ruszył w stronę salonu, a po drodze postarał się uspokoić sumienie sofizmatem.
— Tamara pragnie zabrać im pieniądze i pozbawić życia... Oddam jej ich majątek, a ocalę od zguby...
W salonie, wtulona wróg kozetki, siedziała panna Zosieńka, a szczupła jej postać ginęła śród stosu otaczających ją poduszczek i poduszek. Wydawało się, że istotnie oczekuje na Boba, bo rzuciła mu przyjazne spojrzenie z pod opuszczonych rzęs, a nieśmiały uśmiech wykwitł na jej bladej i smutnej dotychczas twarzyczce.
— Czyżby naprawdę zakochała się we mnie? — pomyślał ze zdziwieniem i odrobiną litości. — Biedactwo! Leci niczem ćma w ogień! Nie wie, co robi...
Z udaną radością ucałował wyciągniętą rączkę i zajął obok panienki miejsce na kozetce.
Chwilę zaległo milczenie. Mimo najlepszych postanowień, nie wiedział, jak rozpocząć delikatną rozmowę i z trudem naginał się do narzuconej mu roli.
Na szczęście ona pierwsza przerwała ciszę.

130