Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc, moją ciekawość — szczególniej, że pan tak ładnie maluje...
— Bardzo proszę! — wesoło odparł, gdy pochlebiła mu pochwała.
Nagle panna drgnęła. Wzrok jej padł na portret Orzelskiej, którego nie zdążył Krzesz zasłonić.
— Portret, czy obraz? — wymówiła powoli, patrząc na obnażone, a wygięte lubieżnie kształty hrabiny na płótnie. — Zaiste piękna kobieta, ale...
— Ale? — podchwycił.
— Dziwne, że się zgodziła w ten sposób pozować panu!
— Ach, to raczej moja fantazja! — wyrzekł, nieco zmieszany. — Malowałem z wyobraźni...
— Wątpię — zaprzeczyła. — Zbyt naturalnie całość została podchwycona.
Raptem, te same podejrzenia, co i wczoraj ogarnęły Krzesza.
— Pani zna tę osobę? — wpił się oczyma w Martę.
Wytrzymała jego wzrok spokojnie.
— Nie, panie! — zabrzmiała pogardliwa odpowiedź. — Do grona moich znajomych nie zaliczam dam, które się pokazują mężczyznom w pozach równie bezwstydnych...
Odwróciła się od obrazu.
Krzesz poczerwieniał, a nie chcąc przedłużać niemiłej rozmowy, zmienił temat, przystępując do rzeczy.
— Zaczniemy?
— Chętnie — odrzekła. — Chyba, że zażąda pan odemnie...

109