Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stanie, skoro mnie wyśledził, znów w jaki podstępny sposób będzie usiłował zdobyć kompromitujące dokumenty. Z zasadzki szczęśliwie uszedłem, jakie będą następne?
— Saperlipepotte! Do stu par bomb i kartaczy! A co do djaska, żeby szwoleżer nad niebezpieczeństwem się zastanawiał! Z jednej opresji Bóg szczęśliwie wyratował, z innej wyratuje! Najgorzej myśleć! Jestem ostrzeżony, listy są — a czarta za rogi też ująć potrafię...
Pogwizdując, całkiem rzeźki na duchu, jąłem się rozglądać dookoła. Komnata, w której stary famulus mnie pozostawił, była spora, lecz mroczna, opuszczona, jak i cały zamek.
I ona pamiętała czasy dawnej świetności.
Świadczyły o tem i ciężkie, biegnące wzdłuż ścian boazerje i bufet pięknie rzeźbiony i wysokie skórą, obecnie wytartą, kryte fotele. Pośrodku stał wielki dębowy stół, na ścianach widniały szeregi portretów.
Jąłem je bliżej oglądać.
Z podziwieniem, niby na intruza, spozierały na mnie, z zczerniałych ram, twarze z epok minionych. Tu patrzył na mnie jakiś rycerz z XVI w. w pancerzu, bródką i długiemi włosami, tam wykwintna markiza epoki króla słońca, ówdzie biskup w fioletach i siwej peruce... Z boku widniały herbowe tarcze — złota ręka z mieczem, w czerwonem polu — przyozdobione koroną margrabiowską.
— Patrzcie... zdziwiłem się... nie suponowałem, że kapitan Canouville, z tak zacnej rodziny pochodzi... I nie słyszałem, by używał margrabiowskiego tytułu... toć na sygnecie widniał znak szlachecki ledwie... Może zrzekł się swoich przywilejów, za czasów rewolucji...

61