Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

denastej wieczór — a owiał ich, bijący od morza, przyjemny, ciepły wietrzyk, Marlicz rozejrzał się do koła i, upewniwszy się, że nikt ich nie obserwuje, dał upust poprzedniemu podnieceniu.
— W co ty mnie pakujesz? — wyrzucił z rozdrażnie niem. — Pół biedy, że zrobiłaś ze mnie hrabiego, osta tecznie, głowy mi za to nie utną. Ale, przedstawiasz mnie jako bogatego właściciela ziemskiego, co ma niby stanowić dla ciebie gwarancję dla twoich zobo wiązań. Niech taki Bemer to sprawdzi i przekona się, że twoje słowa nie odpowiadają prawdzie, mogą wy niknąć poważne przykrości.
— Nie będzie sprawdzał! Wiem, co robię! Widzia łeś, że odrazu zmienił ton.
— No, tak — irytował się dalej — lecz wogóle nie rozumiem, po co przyjechaliśmy do Nizzy, wiedząc, że masz tu wielu niechętnych i dawne zobowiązania? Doprawdy, szaleństwo. — Nie nadmieniał, że taką, jak oni „hrabiowską“ parą łatwo może zainteresować się policja.
Na jej twarzy zarysował się ironiczny uśmiech.
— Sądzisz? Genjalne są twoje spostrzeżenia i war te góry złota. Tymczasem dowiedziałam się rzeczy najważniejszej — oszczędziło mi to wizyty u Brema — dodała, jakby sama do siebie.
— Mianowicie?
— Że nie cofają się od tranzakcji i chcą nadal zapłacić pół miliona. O to tylko lękam się, czy się nie rozmyślą.
Nic nie rozumiał.
— Może, nareszcie, wytłumaczysz — zawołał co znaczą te wszystkie historie? I ów przedmiot, za który mają ci zapłacić pół miliona i zdążyłaś już pob rać trzydzieści tysięcy, z czego mogą wyniknąć nie