Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Anglik popatrzył mu prosto w oczy, po czym wy mówił mocnym głosem.
— Pańska żona, czy też przyjaciółka, pani Tama ra!
Jerzy doznał wrażenia, że ktoś trzasnął go obuchem po głowie.
— Co?
— Tak, pani Tamara!
Zerwał się z miejsca.
— Pan kłamie! Nigdy! Nigdy w to nie uwierzę!
— A jednak tak jest... Zaznaczam panu, że wła śnie nigdy nie kłamię...
Jerzy nie hamował dłużej swego oburzenia.
— Nie wierzę! — wykrzykiwał, podniecony. — Przenigdy. Słusznie, twierdziła Tamara, że pan przez zemstę gotów na nią rzucić najpotworniejszą kalum nię...
I wówczas stała się rzecz niezwykła. Monsley, za zwyczaj taki impertynencki, nie poczuł się zupełnie dotknięty tymi ostrymi słowami. Popatrzył raczej, z politowaniem na Marlicza.
— Młody człowieku! — rzekł. — Jestem blisko o dwadzieścia lat starszy od pana! I ja również byłem taki zaślepiony. Jeśli panu to wszystko mówię, to tylko dlatego, żeby go ratować. No i że samemu mi wstyd, że dałem się wciągnąć w podobną intrygę. A wie pan, czemu tak postąpiłem...
— Nowa insynuacja?
— Bo — mówił Anglik, niezrażony wykrzykni kiem Marlicza — pani Tamara wytłumaczyła mi, że jest pan skończonym łotrem...
— Ja? — Skończonym łotrem?
— Który przyczepił się do niej, pochwycił ją w swe szpony, wyzyskuje i szantażuje ją...