Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tamara raptem przystanęła przed nim, a w jej oczach zamigotały iskry gniewu.
— Tylko krakać potrafisz! — syknęła — Stękać i powtarzać, co będzie... co będzie? — przedrzeźniała — to naprawdę nie ja tylko ty jesteś pechowy.
— Maro! — drgnął zaskoczony tym wybuchem.
— Pechowy! — powtórzyła nie panując, pod wpływem nerwowego podniecenia, nad sobą i całkowi cie teraz szczera — Odkąd ciebie poznałam, wszystko, czegokolwiek się tknę, kończy się najstraszliwszą katastrofą. I nieudane małżeństwo z Kuzunowem i ta historia z kolią...
— Ależ...
— Tak, tak...
— Wobec tego — począł, jakby chciał powiedzieć, że skoro doszła do podobnego przekonania, powinni się rozstać, ale umilkł nie mając siły wypowiedzieć tej myśli.
Długą chwilę trwało przykre milczenie. Wreszcie jakby opamiętała się i z jej twarzy znikł wyraz gniewu.
— Widzisz — rzekła, podchodząc do niego i kła dąc mu rękę na jego ramieniu — do czego doprowadzić mogą nerwy. Sama nie wiem, co mówię.
— Maro! — zawołał ucieszony — Wcale nie mam do ciebie żalu. Rozumiem, w jakim stanie się znajdujesz.
— Przepraszam cię! — musnęła wargami jego policzek — Niesłusznie wyrządziłam ci przykrość! Bar dzo cię przepraszam...
— Ależ zapewniam... — objął ją ramieniem i przy tulił do siebie.
Wnet jednak wysunęła się z tego uścisku.
— Tak! — rzekła — Jestem wyjątkowo podraż-