Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezpieczeństwa. A robił to tak na pozór naturalnie, że z uznaniem popatrzył na niego Mongajłło.
W kilka minut po nich, przybył, również prywat nym samochodem, Monsley wraz ze swymi sekundan tami. Byli to dwaj sztywni Anglicy, ubrani niezwykle uroczyście w żakiety i lśniące cylindry.
Ukłonił się zimno Marliczowi oraz jego zastępcom i wnet przystąpili do przygotowań przed pojedyn kiem.
Podczas, gdy sekundanci odmierzali teraz przestrzeń i losowali pistolety — każda ze stron przyniosła swoją parę — Jerzy przyglądał się przeciwnikowi.
Stał odwrócony nieco bokiem i na pozór obojętnie ćmił papierosa. Złowrogo jednak połyskiwał monokl, a koło ust rysował się wyraz zaciętości.
— Chce ze mną skończyć — przemknęło w umy śle Jerzego — Widać, że mnie nienawidzi. Za co! Za to, iż myśli że jestem mężem Tamary.
I znów nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż pleców Marlicza, ale nie było już czasu na dalsze refleksje.
— Panowie wybiorą pistolety — zabrzmiała po francusku komenda majora Brucza, który objął kie rownictwo nad pojedynkiem — i zajmą swoje miejsca!
Marlicz położył na trawie kapelusz i zbliżył się ująwszy machinalnie wyciągnięty do niego pistolet.
— Tylko nie trać otuchy! — posłyszał w tej chwili cichy, rozrzewniony szept Mongajłły i zauważył, że kresowiec ma twarz bladą i wzruszoną. — Wszystko będzie dobrze, moje dziecko!
Nie powiedział „kotusik“ — a „moje dziecko“.
— Jest przekonany że ten łotr mnie zabije — po