Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie nudź! Nie pora o tym rozmawiać — nie co nerwowo poprawiła imitację kolii, ukrytej za gor sem.
— Naprawdę... — wybełkotał.
— O co ci chodzi jeszcze?
— Naprawdę, przykro takiego człowieka.. Toć ten Panopulos odnosi się do nas z całkowitym zaufaniem.
Oczy Tamary rozszerzyły się i popatrzyła na kochanka tak, jak się patrzy na skończonego głupca, który nigdy nie nabierze rozumu i z którego żadnego nie będzie pożytku.
— Ach, żałujesz Panopulosa! Bardzo pięknie! Złóż mu za kilka dni kondolencje.
— Maro!
Wzruszyła ramionami.
— Bądź cicho! Wraca.
Istotnie w sąsiednim pokoju rozległy się kroki i w saloniku ukazał się z powrotem Panopulos, uśmiechnięty, niosąc w ręku dość duże safianowe pu dełko.
— Oto, upragniona zabawka! — podał pudełko Tamarze.
Ledwie mogła powstrzymać drżenie rąk, wyciągając je po tę upragnioną zdobycz. Na pozór jednak spokojnie wzięła pudełko i niby obojętnym ruchem otworzyła. Dopiero, gdy wspaniałe kamienie zagrały tysiącem świateł w blasku elektryczności, wydała radosny okrzyk:
— Jaki, wspaniały!
Marlicz powstał z miejsca i zbliżył się do niej.
— Istotnie! — potwierdził.
— Zaraz przymierzę, — wymówiła ze śmiechem