Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pialni, gdzie znajdował się Drenk. — Może pan o dejść! — szepnął. — Nie trzeba...
Następnie powrócił do gabinetu.
— Więc chodzi ci o to — spowrotem usiadł w fotelu — żeby choć dla oka ludzkiego zapanowały po między nami dobre stosunki?
— Nie tylko dla oczu ludzkich! — zaprzeczyła. — Jeśli chcesz, będę ci nadal wierną przyjaciółką. Złą mam głowę? Czy nie raz nie doradzałam ci dobrze w interesach?
— No, tak...
— Wszystko będzie zależało od ciebie...
Panopulos patrzył teraz na nią zupełnie inaczej i nawet nie opuszczał powiek. Widać jednak było, że grają w nim resztki nieufności.
— Co za zmiana! — szepnął. — Czyżby?
Zrozumiała.
— Myślisz że mam może, jakie ukryte cele na widoku? Twoja wieczna nieufność cię gubi. Wiem, co ci przychodzi na myśl. Że mój mąż, choć jest młody i pochodzi z arystokratycznej rodziny, nie jest zbyt bogaty i blaguję ci tylko o jego znacznej fortunie. Że z tego względu, pragnę nawiązać z tobą stosunki, mo że dla jakichś materialnych korzyści. Grubo się my lisz.
Tu wzrok Tamary znów tak kusząco spoczął na Greku, że ten aż lekko poczerwieniał. Wściekły był na siebie, ale czuł, że pożera ją wzrokiem.
— Szatan, nie kobieta! — pomyślał. — Trudno jej się obronić! Ależ, ma nóżki! Daje mi wyraźnie do zrozumienia, że mimo, iż posiada młodego męża... Tam, do licha! Głupieje na starość Panopulos... Toć, przed godziną jeszcze rozszarpałbym ją w kawałki.
— Czemuż tak się wiercisz niespokojnie! — rzu