Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by nie wczorajsze spotkanie. Ale, czy wolno się za pytać, czemu pan mnie śledzi i dla czego ten detek tyw zwracał się do mnie w nieprzyzwoitej formie?
— Oh! — opuścił powieki, jak to zwykle czynił w momentach, gdy szykował się do walki. — Tru dno się dziwić, że interesuję się osobą pani hrabiny. A mój detektyw...
— Istotnie! — podchwyciła. — Widzę, że już pan ustalił, że wyszłam zamąż i jak się nazywam!
— Pani hrabina Marliczowa! Nie trudno ustalić, gdyż tak brzmi bilet! — wskazał na wizytówkę.
— Wiedział pan wcześniej!
— Nie przeczę!
W Tamarze trzęsło się wszystko. Nie mogła jednak za żadną cenę dać poznać po sobie, do jakiego stop nia nienawidzi tego człowieka. Przeciwnie, musiała zmienić całkowicie ton, o ile chciała wygrać swą grę.
— Słuchaj! — wymówiła poufale, — porzućmy te wzajemne przycinki! Jeżeli przybywam do ciebie, to jako przyjaciel, a nie wróg. Pragnę, na zawsze prze kreślić przeszłość i jeśli to możliwie pozostać z tobą w dobrych stosunkach. Czyż nie rozumiesz, że podob nym postępowaniem kompromitujesz mnie wobec me ża?
Panopulosa zaskoczył widocznie ton Tamary i nie był na to przygotowany.
— Kompromituję?
— Pewnie! Przecież mój mąż nic nie wie o mnie, a jeśli słyszy podobne odezwania detektywa, może przypuszczać nie wiedzieć co!
— No, tak... — bąknął, jakby nieco zażenowany — ale, po tym, co zaszło pomiędzy nami, sama ro zumiesz, że muszę się zabezpieczyć. Szczególniej, że przyjechałeś do Nizzy Co prawda byłem na to przygo