Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do gabinetu wszedł ten sam młody człowiek, który wczoraj wieczorem rozmawiał w ogrodzie z Tamarą. Był to Drenk, wspomniany przed chwilą przez Panopulosa, mający stały obowiązek strzec za równo osoby, jak i bogactw Greka, który liczył wielu wrogów oraz amatorów, pragnących się bliżej poznać z jego bogactwem.
— Więc Tamara! — zawołał na jego widok i nie czekając nawet na to, co ten powie — jest nie tylko w Nizzy, co pan już przedtem ustalił, ale obecnie wy stępuje jako hrabina Marliczowa.
Detektyw skłonił się z uniżonością.
Pan prezes doprawdy nie potrzebuje moich usług! Sam, zgóry wie, co mu pragnę zakomunikować. Właśnie przybyłem z tą wiadomością.
Panopulos uśmiechnął się, posłyszawszy to poch lebstwo.
— No, tak! — mruknął, nie wspominając, że do myślił się tego ze wzmianki w gazecie. — A któż to jest ten Marlicz?
— Jeszcze nie zdążyłem przeprowadzić o nim ścisłego wywiadu. Podobno zamożny polski arystokrata. Wynajęli przy ulicy Rivoli prywatne mieszka nie i mają zamiar tu dłużej pozostać. Ale, przynoszę jeszcze coś ważniejszego.
— Mianowicie?
Wcoraj o północy miałem szczęście napotkać panią Tamarę koło willi, a nawet rozmawiałem z nią.
Panopulos poruszył się na fotelu.
Tu detektyw powtórzył przebieg wczorajszej roz mowy z Tamarą.
Panopulos z radości aż uderzył się ręką w kolano.
— Więc tak jej pan powiedział, panie Drenk? —