Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Karjera panny Mańki.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na kolację... Przepił znaczną sumkę... a mnie po pijanemu pożyczył setkę... To była dla mnie wielka nauka... Odtąd zrozumiałem, że gra na najniższych instynktach więcej jest popłatna od chęci uczciwego zarobku i że tylko za pomocą wyzyskiwania namiętności można coś wydobyć od ludzi... O bo ludzie...
— Są dranie! — Oświadczyła krótko i dobitnie pod wpływem jego opowiadania.

— Hm... uśmiechnął się posłyszawszy to energiczne określenie. — Wyrażasz się trochę ostro... Może nie wszyscy... Ale, że wielu z nich ta straszliwa walka o byt, walka codzienna z podatkami, długami, zajęciami, komornikami, walka robiące wrażenie, iż człowiek, wciąż odgania od siebie stado wilków napastliwych i złych, przerodziła w sobków... to fakt, nie podlegający dyskusji... Trudno doszukać się dziś odruchów miękkiego serca... Lecz słuchaj dalej... To były pierwsze moje kroki na skomplikowanej drodze „kańciarstwa”. Ale na to, żeby być niebieskim ptakiem, wymagane są specjalne talenty. Zimna krew, bezczelność, arogancja. Przedewszytkiem silne nerwy. Ja tych warunków nie miałem i choć staczałem się coraz niżej, czułem, że „przyzwoity kańciarz” nigdy ze mnie się nie stanie... Miałem za słabe nerwy... Kiedyś zdjęło mnie takie obrzydzenie do tego całego życia, do tych naciągań, szulerek po podejrzanych klubikach, pośredniczenia w zaznajamianiu się z „wesołemi panienkami”, wykorzystywania pijaństwa i rozpusty znajomych, że aż mnie zdławiło za gardło... Poszedłem do pierwszorzędnej restauracji... Zjadłem sutą kolację, a później, miast jak przedtem z niedbałym pańskim gestem oświadczyć „jutro zapłacę” — wprost zawołałem kelnera i rzekłem mu: „wołajcie policję, nigdy nie ujrzycie grosza odemnie!” Chciałem wywołać skan-

64