Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Karjera panny Mańki.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

moniakiem, którą stale zabierał, na wszelki wypadek. Wyciągnął ją, podsuwając blizko pod nos śpiącemu. Skutek nie zadługo kazał na siebie czekać, bo Korski tym razem na dobre otworzył oczy i uniósłszy się nieco na swoim posłaniu, jął bełkotać:
— Gdzie jestem... kto tu?... Nic nie rozumiem... Ostatnio byłem w gabinecie Doriałowicza... Znalazłem fotografię.... Jak tamta ma się ucharakteryzować na Weleszową... Chciałem ostrzedz... Ktoś mnie strasznie uderzył w głowę... Znalazłem się tutaj.... I ta kobieta... Za łajdactwo, za zdradę proponowała pieniądze!... Znieważyłem ją... Co potem było nie pamiętam!... Poleciałem w jakąś przepaść... obudziłem w tym pokoju... Chciało mi się strasznie pić... piłem z tego kubka... Potem usnąłem... Ach! co za sen rozkoszny i potworny!... Nagie kobiety, tyle pięknych nagich kobiet... Nie, ja nie mogłem robić tego...
Porwał się z miejsca i nieludzko krzyknął:
— Nie zrobiłem tego! Sen! Napewno sen! Ale te kobiety! Jeszcze czuję ich uściski... I te oczy obecnych, wlepione we mnie... Oszaleję!....
Pochwyciwszy się rękami za głowę, cicho jęczał, jak ktoś, kto ponownie przeżywa straszliwe wspomnienia. Detektyw zrozumiał, iż li tylko wmawiając, że był to koszmar, może go ocalić...
— Stachu! — rzekł — dano ci jakiś narkotyk i pod wpływem narkotyku przeżyłeś potworne wizje... Zrozum!... Oprzytomniej... Ja tu jestem, Den!... I nie mamy chwili do stracenia...
Korski spojrzał na niego uważnie, jakby spostrzegając go po raz pierwszy.
— Ty tu? Den? Skąd się wziąłeś?

— Trafem dostałem się do willi... Zrozum, że jes-

207