Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostawszy sama, pani Irma powróciła do sypialni. Podeszła do okna i przez to okno w zamyśleniu poczęła spozierać. Rzekłbyś pochłaniał ją całkowicie roztaczający się przed jej wzrokiem ruch uliczny. Lecz nagle ciałem artystki wstrząsnął dreszcz, a po jej policzkach powoli potoczyły się łzy.
— Boże! Czemuż ja właśnie mam to wykonać! — zaszlochała cicho.
W tejże chwili zabrzmiał dzwonek. Pani Irma opanowała się. Podbiegła do lustra, osuszyła łzy, napudrowała twarz i przymuszając się do wesołego uśmiechu, podążyła na spotkanie nowego gościa.
Kiedy Grot wstępował na schody, prowadzące do mieszkania swej kochanki, posłyszał, iż otwierają się u niej drzwi i z góry ktoś schodzi. Cofnął się szybko i zbiegł do bramy, nie zamierzając się spotkać z kimś niepożądanym, tem bardziej, iż mógł nim być Hubert Świtomirski.
W bramie skrył się nieco w głębi i zaczekał.
Po upływie ledwie paru sekund, tuż koło żokieja przesunął się mężczyzna, nie był to jednak hrabia. Wysoki, szczupły w monoklu, o zarozumiałym i aroganckim wyrazie twarzy.
Grot poznał Morysia Uszyckiego. Widywał barona często w towarzystwie Huby. Zadziwiły go te odwiedziny, gdyż wiedział, że nie lubi go artystka i odzywa się o nim z niechęcią. Może przybył w jakiejś misji od hrabiego, pragnąc załagodzić naprężone stosunki?
Zaciekawiony pospieszył na górę i zadzwonił.
— O małom się nie natknął na Uszyckiego! — począł, gdy znaleźli się w saloniku.
— Ach! spotkałeś barona! — drgnęła lekko. Odruch ten nie uszedł uwadze żokieja.

67