Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jając jednego z dwóch nabywców majątku, tego, który stawał się coraz bardziej natarczywy i groził karnym procesem — Huba pozostawał co prawda bez pieniędzy, ale i bez piekących, a niebezpiecznych długów. Niezbyt przyjemnie było myśleć, że do „Derby“ wypadnie siedzieć „na goło“, lecz spokój również wiele znaczył. Najbardziej na sercu leżał mu Lisik...
To też, aby nie dać do siebie przystępu pokusie, zawołał taksówkę i rzucił kierowcy adres lichwiarza na ulicy Pańskiej.
Jednak wnet spotkało go rozczarowane. Gdy wdrapał się na czwarte piętro niechlujnej kamienicy, a po długiem dzwonieniu, otworzyła mu stara, przygłucha służąca — z dużym mozołem dowiedział się od niej, że pan Lisik dziś z samego rana dokądciś wyjechał i dopiero przed pierwszym czerwcem powróci.
Wiadomość ta bynajmniej nie ucieszyła Huby — krzyżowała wszystkie plany. Natomiast...
Popołudniu, jak czasem było w jego zwyczaju, wybrał się w odwiedziny do swej stajni.
Powitał go Grot — dziś jakiś zmieszany, nie swój, wyraźnie unikający wzroku Świtomirskiego. Stał przed stajnią pośrodku „paddocku“, dozorując poobiedniej przejażdżki koni.
Huba jednak zbyt był zaaferowany, aby zwrócić uwagę na niezwykłe zachowanie się żokieja.
— Jest mi pan prawdziwym przyjacielem!... — począł.
Grot opuścił na trawnik spicrutę, którą dotychczas bawił się odruchowo i schylił po nią gwałtownie, a twarz nabrała barwy szkarłatu. Paliły go jeszcze pocałunki Irmy, a w uszach wciąż dźwięczał słodki, namiętny szept...

52