Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pełne stanowczości i głębokiego przekonania słowa Irmy całkowicie upewniły Grota, że w czasie ucieczki nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Poprawiwszy tedy ubranie i przeszedłszy się parę razy po pokoju dla rozprostowania nóg, zesztywniałych od długiego leżenia — energicznie oświadczył:
— Jestem gotów! Idziemy?
— Oczywiście! Szkoda czasu! Każda chwila w tym domu jest mi wstrętna!
— Więc...
— Pójdę pierwsza! — poczęła tłomaczyć — Ty za mną! Możesz stąpać swobodnie i nie lękać się hałasu. Wyjdziemy z willi, zamkniemy ich na klucz... a potem pomyślimy, co dalej uczynić...
Grot tak pożądał wolności, iż chwilowo obojętny mu był los prześladowców. Pragnął znaleźć się w stajni, ujrzeć „Magnusa“, uspokoić Tinę...
Szybko przeszli przez dwa pokoje, zapomniawszy nawet o zwłokach Uszyckiego i przystanęli w gabineciku.
— Zaraz znajdziemy się w sionce — wyjaśniła Irma — tam wyjście... Przekręcimy klucz... i skończona nasza niewola...
Pchnęła drzwi.
— Dokąd to, panienko?
Irma zbladła, cofnąwszy się mimowolnie. Przed nią, z wycelowanym rewolwerem w ręku, stał „Malowany“, uśmiechnięty ironicznie. Za nim — „rudy“ — nieco chwiejący się na nogach.
Grot, nie namyślając się, pociągnął za cyngiel. Raz, drugi trzeci... Słychać cichy trzask, lecz broń nie wypaliła ni razu...
— Naciskaj ile chcesz... ja cię lepiej urządzę! — znów zabrzmiał drwiący głos.

215