Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Demon wyścigów.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go, pozbawiono nawet możności rehabilitacji... „Demon wyścigów“ pokazał, co umie...
Nawet gniew nie ogarniał Grota. Raczej apatja. Nic nie poradzi. Jeszcze dzisiejsza noc, a później...
Wtem drgnął. Pędząc przed siebie na oślep, dotarł do bramy wyścigowej... Zajdzie do stajni i pożegna „Magnusa“, gdyż jutro...
Kiedy zapukał, twarz miał tak zmienioną i bladą — iż ujrzawszy go Błaszczyk, cofnął się z przestrachu.
— Co panu? — wybełkotał.
— Nic... nic...
— „Magnus“ zdrów, wesół... — począł tłomaczyć chłopak, mniemając, że niepokój o ulubieńca przywiódł do stajni żokieja.
— A bodaj padł do jutra! — wyrwał się Grotowi okrzyk.
— Co pan gada...
Błaszczyk coraz bardziej przerażonemi oczami spozierał na swego zwierzchnika.
Ten jednak nie uznał za stosowne się tłomaczyć, ani też wyjaśniać chłopcu przyczyny swego wzburzenia. Wpadł do boksu, przyskoczył do konia i oplótłszy rękoma jego szyję, przywarł do niego. Również i koń, jakby odwdzięczając się za tę pieszczotę, przytulił się do jeźdźca, kładąc delikatnie łeb na ramieniu, a nozdrzami muskając po twarzy. Tak stali przez długą chwilę, złączeni uściskiem — zwierzę z człowiekiem — aż wilgotna mgła przesłoniła oczy Grota.
— Żegnaj „Magnusie“! — szepnął — Nie miałbym siły cię zastrzelić...
Wargi żokieja dotknęły nozdrzy konia — i równie szybko jak wpadł, wyskoczył z boksu.
— Panie! — począł Błaszczyk, który w milczeniu obserwował tę całą scenę — Co z panem się dzie-

124