Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręczą i mógł liczyć do dziesięciu kroków. Dotykiem sunąłem palcami wzdłuż ścian, usiłując sprawdzić występy muru, by po ciemku nie natrafić na jaką pułapkę. Nagle okrzyk przerażenia zamarł mi w gardle...
Napotkałem coś ciepłego i żywego. W odległości paru kroków odemnie stał człowiek. Dotknął mej ręki. Chciałem właśnie użyć rewolweru, by drugą wolną zadać cios, niby kastetem, kiedy posłyszałem cicho szeptane słowa.
— Proszę się nie obawiać, jestem przyjaciel!
— Kto tu?
— Człowiek, który również przybył wykonać sąd i karę...
— Ale kto?
— Gdybym chciał napaść, mogłem to łatwo uczynić, gdy pan szedł zo schodach, zresztą...
Na chwilę oślepił mnie blask kieszonkowej, elektrycznej latarki. Ujrzałem przed sobą wysokiego starca, o długiej białej, na piersi spadającej brodzie.
— Może to pana przekona — mówił gasząc światło — iż nie stoi przed nim zbir, ani morderca...
Tyle powagi brzmiało w głosie nieznajomego, że odparłem z szacunkiem.
— Wierzę! I mam zupełne zaufanie! Jeśli jesteśmy sprzymierzeńcami, działajmy wspólnie!
Oczekiwałem dalszych, łatwo zrozumiałych w tym wypadku, wyjaśnień, lecz towarzysz mój zachętę do zwierzeń pozostawił bez odpowiedzi. Pozostał nieruchomy, w milczeniu. Tymczasem w sali powstał ruch. Rozległy się kroki i hałas przesuwanych krzeseł. Spojrzałem przez okienko. Do pokoju wszedł czarny adept w towarzystwie dwóch mężczyzn. Znałem obudwóch z widzenia i były to, ku niemu zdziwieniu, typy na bruku warszawskim popularne. Więc tych omotał w swe sieci, by wieść na drogą występku i zbrodni?