Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odemnie dowiedzieć, lub musiało zależeć na mnie, skoro igrał w ten sposób, skoro pragnął rozmowy. Gdyby nie to, cóż przeszkadzało usunąć raz na zawsze? Nawet mój krzyk nie dobiegłby do uszu najbliższych sąsiadów a pobliska Wisła umożliwiała pozbycie się nieproszonego gościa, w sposób pozornie naturalny.
Mimo straszliwej sytuacji w jakiej się znalazłem, mimo niesłychanej wprost przewrotności kobiety, która mnie w pułapkę ściągnęła, zachowywałem kamienny spokój, oczekując co dalej nastąpi. Za żadną cenę nie chciałem dać poznać, iż jestem zgnębiony sytuacją, lub się boję.
Czarny adept zajął miejsce naprzeciw.
— Droga Hanno! Bądź łaskawa podaj butelkę Soternu i szklanki. Po gimnastyce dobrze to zrobi!
Podeszła do kredensu wyjęła flaszkę i szklane naczynia. Bez słowa postawiła na stole. Przez ten czas wpatrywał się we mnie uporczywie. Przyznaję wzrok był tak przenikliwy, że opuściłem oczy. Uśmiechnął się lekko.
— Hanno — mówił do kobiety — dziękuję bardzo... ale muszę przeprosić zarazem. Nasza rozmowa z miłym gościem najlepiej się potoczy sam na sam. Niezbyt to uprzejmie z mej strony... sed dura necessitas...
Z zamiłowaniem wtrącał obce wyrazy i zdania. Spojrzała na niego, skinęła głową i wyszła.
Chwilę królowało milczenie. Badaliśmy się, jak dwaj pokerowi gracze, obawiający odsłonić karty, by jeszcze przez chwilę zachować iluzję zwycięstwa.
On pierwszy je przerwał. Ujął butelkę, nalał wina.
— Bardzo proszę! — zapraszał.
Siedziałem nieruchomo.
— Nie pije pan? — wychylił kieliszek i nalewał znowu.