Przejdź do zawartości

Strona:Sofokles - Elektra.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc przymawiano ci, że łzy daremne,
Że ci, co legli, za winę kaźń wzięli,
Ze ich nie puszczą już bogi podziemne,
Nieba nie ześlą na pomoc mścicieli;
I wspominano, że wieku się tonie
Nad twem kochaniem zawarły ogromem
I że ten ogień, co w sercu ci płonie,
Gromnicą będzie w twem ręku, nie gromem.
I wiarę twoją i drogie marzenia
Chciano zatopić w mętach zapomnienia.

A ty wytrwałaś i w dumie i w wierze,
Łowiąc gdzieś w dali świtania promienie
I grobów mowy, gdzie drzemią rycerze.
Tak zapatrzona w te brzaski i cienie,
Stałaś wśród śmiechów i szyderstw wylewu,
Jak anioł smutku i archanioł gniewu.

Więc pełni pychy i pewni swej siły,
Nowe mąk próby zmyśliły twe katy,
Że aż w krwi głębie i duszy się wpiły
Krzywdy, obelgi i groźby zatraty,
W których szydzono z twych uczuć anielich,
Sklęto twą ziemię, świętości i bogów.
Lecz ty, spełniając ten goryczy kielich,
Piłaś zarazem nienawiść do wrogów,
I byłaś w walce z cierpieniem i trudem
Hasłem na życie i przetrwania cudem.

A gdy ci dano, na domiar twej męce,
Rzekome brata popioły i urnę,
Tyś skarb ten drogi pochwyciła w ręce,
I wznosząc w niebo twe czoło pochmurne,
Czułaś, że w prochach jest siły zarzewie,
Że w nich tli iskra dotąd nie zgaszona,
Że twój ciemięzca o płomieniach nie wie,
Które stąd przejdą do twojego łona.