Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chodźmy-bo na przeciwek! — szepnął pan Paweł. — Jużci się potrzeba i podkomorzynie przedstawić i z pannami poznać. Będą się baby gniéwały, a miéć je przeciw sobie niedobra rzecz. My obaj latami się więcéj kwalifikujemy do tamtéj izby, niż tu między szpakowate sensaty.
— A daj ty mi święty pokój! — oparł się Serwacy. — Jako żyw nie chodziłem nigdy w tańce; ani umiem, ani lubię. Wilkiem nie orać.
— Ale podkomorzynę w rękę pocałować i respekt jéj oświadczyć, będąc w jéj domu, konieczna rzecz. Chodź! — powtórzył Paweł. — Powiedzą na cię, że z Drezna jadąc od perfumowanych Niemek, naszemi kobiétami gardzisz. Wezmą to za despekt, jak Bóg miły!
Nie było tedy co robić. Porzuciwszy rozprawiających o polityce, którzy obu panów hetmanów wielkich, bodaj nawet z polnymi, chcieli koniecznie na bigos posiekać, powlekli się przez sień do pokojów, w których muzyka żydowska brzmiała.
Tu tłok był niemniejszy. Sprzęty wszystkie precz powynoszone, lub pod ściany pousuwane, jako tako w ciasnocie kręcić się dozwalały. W trzech izbach niewielkich tańcowano przy jednéj kapeli, która się w pośrodku mieściła. Gorąco było straszliwe, a gdy dla wpuszczenia swiéżego powietrza drzwi na chwilę otworzono, ciągnął wiatr ostry i z sieni zapachy wszelkie, nienajlepsze.
Szło mimo to raźno i wesoło. Przybyłym trudno się przyszło przebić do podkomorzyny, która w drugim końcu ze starszemi paniami zajęta była rozmową. Pani-to była już poważnego wieku, cokolwiek ułomna i na jeden bok pochylona,