Strona:Skrypt Fleminga II.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu się przyznać, iż jéj ofiarowałeś przyjaźń swoję.
Wspomnienie o Schmettau, dla któréj Fleminga o jakąś fantazyą pomawiano, zburzyło feldmarszałka i mimowolnym ruchem zdradził gniéw wewnętrzny.
— Ale bo wam, signor abbate — mówiła maska szydersko — nie powodzi się w niczém. W Polsce cię nie chcą, w Saksonii wszystkim się uprzykrzyłeś, w Berlinie się od ciebie odwracają tyłem, w Wiedniu nosem kręcą, król zaczyna się poznawać, żeś mu się na nic nie zdał, a chłop mansfeldzki z całą głupotą swoją już się naprzód wysuwa i tyłem do ciebie obraca.
Fleming spojrzał tylko.
— Bierzesz mnie za kogo innego, niepiękna i niegrzeczna maseczko — rzekł kwaśno.
— Przepraszam! dwóch takich jak ty w Saksonii niéma, omylić się niepodobna. Ale ty jesteś słońcem na zachodzie, blask twój już nikogo nie zaślepia, biédny Flemingu!
— Tak sądzicie, niepiękna maseczko? — z przymuszonym uśmiéchem rzekł feldmarszałek.
— O! przepraszam — przerwała nieznajoma z przekąsem — omyliłam się w istocie. Słońcem nie byliście nigdy, ale księżycem bladym, którego pełnia przeszła, a reszcie grozi zaćmienie.
— Moglibyście się omylić jeszcze raz w waszych rachubach astronomicznych — odparł Fleming. — Aby robić takie postrzeżenia, wysoko wprzódy wyjść trzeba.
— Któż wié gdzie ja byłam? — zaśmiała się maska. — Wszyscy zresztą astronomowie dworscy tego są zdania. Nowa gwiazda wschodzi: chłop mansfeldzki.
— Aby stanąć obok sobie równych Fröhlicha