Strona:Skradziony biały słoń.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —

Miałem wówczas w cywilnej służbie stanowisko, które specyalnie nadawało się do poruczenia mi misyi odwiezienia słonia jej królewskiej mości.
Przygotowano więc dla mnie i dla służby białego słonia specyalny okręt i wnet stanęliśmy w Nowym Yorku, gdzie, oczywiście, zatrzymaliśmy się dłużej. Zdrowie zwierzęcia wymagało bowiem dłuższego spoczynku przed dalszą podróżą. Kilka dni przeszło zupełnie dobrze i spokojnie, potem zaczęły się sypać nieszczęścia jak z roga obfitości.
Pierwszem była wiadomość, że... słonia skradziono! Zbudzono mnie w nocy i zakomunikowano smutną nowinę. Przez kilka chwil nie mogłem z przerażenia przyjść do siebie. Stałem bezradny. Potem uspokoiłem się i zebrałem myśli. Trzeba było działać i to zaraz. “Mądrej głowie, dość po słowie” — i za kilka minut zdecydowałem się na to, co i jak trzeba było robić. Na szczęście znalazłem jakiegoś policyanta, który mnie zaprowadził do głównej kwatery korpusu detektywów; przybyłem jeszcze na czas. Szef oddziału, słynny inspektor Blunt, wybierał się bowiem już do domu. Był to człowiek średniego wzrostu. Miał zwyczaj ściągać brwi i kłaść palce na czoło, gdy nad czemś się zastanawiał. Patrząc na niego, można było być pewnym, że ma się do czynienia z niezwykłym człowiekiem. Spojrzenie jego budziło we mnie zaufanie i napawało mnie nadzieją. — Opowiedziałem mu moje nieszczęście. Nie wzruszyło go nic: zrobiło na nim takie wrażenie, jak gdybym mu opowiadał, że mi skradziono... zwykłego psa domowego.
Prosił mnie, bym usiadł, a potem rzekł: “Pozwoli pan, że się trochę nad tem zastanowię.”