nim kilka strzałów z małej armatki i uciekli. Przybyłem tu z agentem Burke, w dziesięć minut później, straciliśmy jednak dość czasu, na odróżnianie prawdziwych śladów od wydrążeń w ziemi, nie wiedzieć zkąd powstałych. W końcu jednak natrafiliśmy na prawdziwy ślad i przeszliśmy za nim w las. Szliśmy na czworakach, oglądając szczegółowo każdy ślad. Burke szedł naprzód. Nieszczęście chciało, że zwierzę ułożyło się na spoczynek, a Burke, szukając śladów uderzył głową o tył słonia, nie zauważywszy jego obecności. Natychmiast wstał więc, a chwyciwszy słonia za ogon zawołał radośnie: “Mam bestyę!” Nie domówił jednak ostatniego słowa, gdy zwykłe dmuchnięcie trąby słonia rozerwało nieszczęśliwca na kawałki. Uciekłem przerażony, a słoń gonił mnie przez cały las. I byłbym zgubiony, gdyby nie szczątki zabitego, które nagle zwróciły uwagę zwierza. Potem sprawdziłem, że nie było po nich ani śladu. Słoń zaś gdzieś znikł.
Potem odbieraliśmy telegramy od gorliwych i zaufanych agentów, którzy rozproszeni byli po New Jersey, Pensylwanii, Delaware i Wirginii — a każdy z nich donosił, że natrafił na ślady.
Następujący telegram miał być ostatnim: