Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w gwiazdkach tych nocy, w bełkocie tych potoków, w szumie tych wiatrów, i w uroczystéj ciszy tych cieni łagodzonych gwiazdami na niebie a na ziemi świecącemi robaczkami; gdziem i ja rozlał tyle miłości, złożył w każdy przedmiot tyle uczuć serdecznych, powierzył tyle rzewnych myśli tym wiatrom w różne strony do serc różnych? znajdęż się tu jeszcze kiedy jak przyjaciel śród przyjaciół? będęż tu z dzisiejszą wzajemną miłością poznany, powitany, przyjęty? uśmiéchnież mi się jeszcze przyjazne oblicze téj okolicy? obejmież mię choć raz jeszcze w życiu to powietrze swoją miłością macierzyńską?...
Dokoła widok niezmierny; zachwycałem się nim niedawno, ale jak inny dzisiaj! Tatry wyglądają z pod chmur zimowych dziko i groźnie. Lasy żółcieją i czernieją barwą późnéj jesieni. Powietrze przeszywa podmuchami przykrego chłodu. Obok mnie szałas, pusty, niemy, nie tak jak było temu kilka tygodni. Pozieram dokoła — ogrom nieogarniony wzrokiem a ja śród tego ogromu — sam! — Świat wielki a niéma się gdzie pomieścić! powiada nasze przysłowie — O! jak ta prawda przypada do obecnego mojego stanu! — Ptak ma swoje gniazdo, liszka swoją jamę, a syn człowieczy niéma gdzieby głowę swoją mógł przykłonić! — wyrzekł Chrystus. Nigdy mocniéj niepoczułem tych słów rozdziérającéj boleści, najgłębszéj skargi, najstraszniejszego wyrzutu jaki temu światu kiedykolwiek zrobiono. Tak jest! niéma gdzie głowy swojéj przy-