Strona:Seweryn Goszczyński - Dziennik podróży do Tatrów.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kie przejścia w głębi gór, może już nawet spadły. Nie pozostaje mi jak myślą pobłąkać się po nich. Leżę więc na mojéj skale i położywszy oko na zewnętrznym murze Tatrów, jak kotwicę na dnie morza, przebiegam myślą, jak lekkiém czółenkiem, dziwy ich wnętrza.
W istocie opowiadają mi dziwy o tych miejscach. Wszystko co widziałem nie daje wyobrażenia o tém co najgłębsze Tatry zamykają w sobie. Tak mię zapewniają i wierzę temu łatwo, sądząc z tego co słyszę. Ten północny bok Tatrów widziany z Galicyi i południowy od Węgier, jest tylko ogrodą Tatrów najwłaściwszych. Można je stąd odgadywać tylko po niektórych lodowatych szczytach, wyższych nad inne; ale większa ich liczba ukryta jest spójrzeniem z zewnątrz. Prawdziwe lodowce korzenią się i rosną dopiéro w głębi Tatrów. I tam dopiéro jest istotna dziedzina wiecznéj zimy i wiecznego mroku. Tam jeziora nieodmarzające nigdy, doliny milowe usłane wiecznym lodem i otoczone ścianami z wiecznego lodu. Tam zobaczysz nad potokiem most z wyziewów w lód zamienionych zawieszony na głębi przerażającéj głębokości; a cisza taka, że kiedy pod ciepłem słońca lód się rozegrzeje i ścieka kroplami w tę przepaść, słyszysz pluśnienie każdéj kropli co spada. Najdziwniejszą sprzeczność pośród téj martwoty mają tworzyć lasy leżące gdzie niegdzie między lodowcami: są one zwykle w dolinach nadzwyczajnéj głębo-