Przejdź do zawartości

Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niepodobna! — rzekł. — To sprawę pogorszy jeszcze.
Obstawała przy swojem i prosiła:
— O nic już dla siebie nigdy cię nie poproszę, ale nie odmawiaj mi tego w chwili rozstania. Odszedłszy bez spełnienia pragnienia mego, uczujesz żal, żeś odtrącił ostatnie i jedyne życzenie tej, która cię kochała.
Był ciągle przygnębiony, ale ustąpił.
— Wiem, co będzie, i ty wiesz także. Ale spełnię to, czego się domagasz.
Maja Liza przesunęła dłonią po instrumencie, szepcąc:
— Drogie skrzypki, pomóżcie mi!
Biorąc skrzypce do rąk, miał Liljecrona na czole chmurę czarną, brzemienną burzą, i pierwsze akordy brzmiały dziko, szaleńczo, rozpacznie, nie harmonijnie, jak finał pierwszego razu.
Rzucił Maji Lizie spojrzenie wyrzutu, iż wywołała na nowo całą ową niedolę.
Serce dziewczyny biło, jakby pęknąć miało, ale nie okazała trwogi. Stała u okna spokojnie, zmuszając się nawet do uśmiechu nadziei.
Nagle wydało jej się, że tony brzmią nie tak przeraźliwie i rozpacznie. Światło przenikać zaczęło ciemnie, skruszył się i zachwiał, a potem padł mur więzienia, pękły kajdany duszy.